Artykuły / Amerykański partyzant

Sz. Serwatka | AeroPlan nr 4/2000
Alfred Lea mieszka w Houston. Jest Teksańczykiem z krwi i kości, ale na jego osobistym papierze listowym widnieje polski orzeł. Jeszcze ciekawszy jest napis pod orłem: 34th Regt. AK. Lea nie ma krewnych w Polsce, nie należy do stowarzyszeń przyjaciół Polonii czy towarzystwa sympatyków Armii Krajowej, nie jest też historykiem. Skąd zatem wzmianka o 34 Pułku Piechoty AK?

21 czerwca 1944 roku, jak każdego dnia wojny, południowo-wschodnia Anglia tętni życiem długo przed wschodem słońca. Na lotniskach stacjonującej tam 8 Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych w światłach reflektorów i latarek mechanicy krzątają się przy gotowych do startu maszynach. Z samochodów-cystern napełniane są zbiorniki paliwa. Załogi od dawna już nie śpią, czekają na odprawę. Alfred Lea jest członkiem jednej z wyznaczonych do lotu załóg "Latających Fortec" B-17. Pełni funkcję nawigatora.

W sali odpraw ze szczególną niecierpliwością wszyscy czekają na odsłonięcie olbrzymiej mapy Europy. Na niej zawsze grubą czerwoną taśmą była wyznaczona trasa przelotu i cel dnia. 21 czerwca wyjątkowe napięcie było spowodowane dziwnymi przygotowaniami do misji.

Już kilka dni wcześniej zabroniono żołnierzom kontaktować się z kimkolwiek poza bazą. Bombowce zostały nietypowo wyposażone. Każda miała dodatkowy zbiornik paliwa w komorze bombowej, a w tyle kadłuba umieszczono specjalistyczne wyposażenie do obsługi... myśliwców "Mustang". Do niektórych załóg przydzielono pasażerów - mechaników obsługujących na co dzień myśliwce, które miały towarzyszyć "Latającym Fortecom" do miejsca ich przeznaczenia. Zarówno mechanicy, jak i dodatkowy sprzęt, mieli być potrzebni tam, dokąd zmierzały samoloty. Misja była nie tylko tajna, ale i polityczna, gdyż lotnikom kazano zabrać mundury galowe, w których mieli wysiąść z bombowców w miejscu przeznaczenia.

W sali odpraw kurtyna się rozsunęła. Czerwona taśma na mapie zaczynała się nad Anglią, szła przez Morze Północne, biegła przez Niemcy. Kolejny zakręt był nad celem: zakładami paliwowymi w Ruhland, na północ od Drezna. Potem taśma nie zawracała do domu. Biegła dalej na wschód, przez Śląsk, Polskę i przekraczała linię frontu wschodniego. Kończyła się na wschód od Kijowa. Lądowanie zaplanowano w Połtawie, w Związku Radzieckim


Od lewej: Robert L. Gilbert i Alfred R. Lea we wrześniu 1944 roku.
(zdjęcie: ze zbiorów Szymona Serwatki)


Po odprawach Lea z innymi członkami załóg udał się do przebieralni. Choć było lato, na wysokości 6000-7000 metrów, gdzie latały bombowce, było grubo poniżej zera, zatem na kilka warstw bielizny wkładano ogrzewany elektrycznie kombinezon, a na niego właściwy strój lotniczy. W samolotach ubiór został uzupełniony o hełmy i dwudziestokilogramowe kamizelki kuloodporne. Po starcie, w blasku porannego słońca, samoloty sformowały olbrzymią kolumnę skierowaną na wschód.


Od lewej: Thomas J. Madden, Alfred R. Lea i Joseph C. Baker.
(zdjęcie: ze zbiorów Szymona Serwatki)


Emocje towarzyszyły lotnikom od samego początku lotu. Podczas przekraczania kanału La Manche, w trakcie testowania sprawności uzbrojenia, wydarzył się wypadek. Łuski od pocisków spadły na odsłonięte przewody elektryczne. To spowodowało zwarcie i pożar. Lotnicy bali się użyć gaśnic ze względu na niebezpieczny gaz, który mógł się wytworzyć. Sytuacja była niebezpieczna, gdyż paliło się blisko rakiet sygnalizacyjnych i butli tlenowych i szybko trzeba było coś zrobić. Razem z mechanikiem Lea zgasił ogień własnymi rękawicami. Skutkiem tego zdarzenia była półmetrowa wypalona dziura w bombowcu i utrata części zapasu butli z tlenem. Wypadek był już wystarczającym powodem do awaryjnego powrotu do bazy, gdyż od sprawności instalacji tlenowej zależało kontynuowanie lotu na dużej wysokości. Załoga zdecydowała jednak, że pozostanie w szyku i dokończy misję.

W pewnym momencie "Latająca Forteca" Alfreda Lea, razem z pozostałymi siłami mającymi lądować w ZSRR, odłączyła się od głównego strumienia samolotów zmierzającego na Berlin i skierowała się w rejon celu. Lot odbywał się spokojnie, gdyż niemieckich myśliwców nie było widać. Tak więc bez przeszkód "Latające Fortece" zrzuciły swój ładunek na swój cel. Lżejsze już o kilka ton bombowce wzięły kurs na bazy w Związku Radzieckim.


Od lewej: Alfred R. Lea, Anthony Hutchinson i Louis R. Hernandez we wrześniu 1944 roku.
(zdjęcie: ze zbiorów Szymona Serwatki)


Alfred Lea opowiada: "Lot odbywał się bez specjalnych wydarzeń do Warszawy, kiedy pojawił się samotny samolot Luftwaffe. Był daleko, na naszej wysokości i utrzymywał taką samą prędkość - śledził nas. Dowódca prowadzący wyprawę stwierdził, że przy małym odejściu od pierwotnego kursu można zobaczyć Warszawę. Później dowiedzieliśmy się, że nasz przelot był tam sensacją - Polacy nie widzieli innych samolotów poza niemieckimi od 1939 roku i wiedzieli, że to my, Amerykanie. Podobno Niemcy mieli dużo kłopotu, żeby utrzymać kontrolę nad tłumami na ulicach."

Poczucie bezpieczeństwa załogom bombowców dawały towarzyszące myśliwce. W rejonie celu część z nich, mając mniejszy zasięg, wzięła kurs powrotny na Anglię. Pozostała eskorta leciała z bombowcami jeszcze dalej. Zmiana osłony nastąpiła około 80 km na południowy-wschód od Poznania, gdy pojawiło się kilkadziesiąt świeżo przybyłych z Anglii "Mustangów", które miały lądować razem z bombowcami w ZSRR. W ten sposób ustanowiono rekord najdłuższej ciągłej eskorty w czasie II Wojny Światowej.

Podczas lotu nad Polską humory lotników się poprawiły. Napięcie ustąpiło miejsca zmęczeniu, szyk samolotów się rozluźnił. Choć Lea leciał jeszcze nad terytorium wroga, jego główne siły pozostały z tyłu i należało teraz tylko wypatrywać linii frontu. Amerykańscy lotnicy nie wiedzieli jeszcze, że zanim wylądują w sowieckich bazach, czeka ich niespodziewane spotkanie z Luftwaffe. Tego dnia niemiecka jednostka myśliwska, Jagdgeschwader 51, stacjonująca w Krzewicy k/Międzyrzeca Podlaskiego, ćwiczyła walki powietrzne, kiedy jej stanowisko naziemne zameldowało o nadlatywaniu wrogich samolotów.

W tym samym czasie, na pobliskiej kwaterze Oddziału Partyzanckiego 34 Pułku Piechoty AK, czas płynął leniwie. Dowódca, por. Stefan Wyrzykowski, ps. "Zenon", razem z innymi oficerami grał w brydża. Wspomina Stanisław Lewicki ps. "Rogala": "Z dali dochodził szum przelatujących samolotów, ale że było to codzienne zjawisko, nikt się tym specjalnie nie interesował. Każdego dnia na niebie pojawiały się niemieckie eskadry ciągnące na wschód. Ot i teraz dochodzi nas huk silników, stodoła drży w posadach, pewnie lecą nad nami.

W tej chwili zjawia się jakiś partyzant, wołając do nas, byśmy wyszli i popatrzyli, bo leci bardzo dużo samolotów na bardzo dużej wysokości i są jakieś inne. Rzeczywiście, głos ich jest odmienny od niemieckich, ale to pewno dlatego, że idą tak wysoko. "Zenon" zły, że mu przerwano grę, macha ręką na partyzanta i wygania go ze stodoły. Zdenerwowany licytuje szlemika w piki i nadziewa się na kontrę. Nie dane nam było jednak rozegrać, bo w tejże chwili pod niebem zagrały karabiny maszynowe. Krótkie, nerwowe serie postawiły nas na nogi. Równocześnie wpada do stodoły ten sam partyzant i woła, że samolot strącony i widać ludzi na spadochronach.

Wyskoczyliśmy na dwór. Wysoko nad nami było jeszcze widać dużą ilość samolotów. Pierwszy raz widziałem takie sylwetki. Szły ogromnym wachlarzem z zachodu na wschód. Tuż pod nimi widać było szereg małych postaci na spadochronach. Policzyłem. Było ich dziesięć. Pierwszy oprzytomniał "Zenon". Krzyknął mi, żebym zajął się oddziałem, bo on bierze całą kawalerię, taczanki i goni na przełaj w kierunku opadających na spadochronach lotników. Samoloty znikły. Partyzantów też nie było widać, ale gdy patrzyłem na powolnie spadających spadochroniarzy, zdawało mi się, że "Zenon" zdąży przyjechać na miejsce akurat w chwili lądowania lotników."



Żołnierze oddziału partyzanckiego "Zenona".
(zdjęcie: ze zbiorów Szymona Serwatki)
Alfred Lea wspomina: "Widok miałem wspaniały. Lecieliśmy nad rzadkimi chmurami w pełnym słońcu na pułapie 5000 m. Naszym celem była już tylko baza w Połtawie. Nagle nasza Forteca zatrzęsła się od ostrzału niewidzialnego jeszcze wroga. "Jedenasta, dół !" krzyknął do interkomu Bill Cabaniss, strzelec z dolnej wieżyczki. Zobaczyłem przez okienko błyski wystrzałów z myśliwca Me-109, który piął się prawie pionowo poniżej chmur. Nasze oba wewnętrzne silniki dostały i przerwały pracę, w skrzydle była duża dziura, z której wisiały w płomieniach resztki zbiornika paliwa. Otworzyliśmy ogień do wrogiego myśliwca. Me-109 był już doskonale widoczny nad chmurami - czarny z jasnopomarańczowym ogonem. Gdy zanurkował pod naszym lewym skrzydłem, był tak blisko, że widziałem biały szal niemieckiego pilota. W interkomie, przez rozmowy zdenerwowanej załogi, usłyszałem wyraźną komendę pilota: "Skakać, skakać !". Potem wszystko zagłuszył dzwonek alarmowy. Rzuciłem się do włazu w przejściu, ale nie mogłem go otworzyć. Okazało się, że spód kadłuba został uszkodzony i właz się zablokował o pogiętą blachę. Zebrałem siły i uderzyłem we właz nogami. Drzwi odpadły, a sam zawisłem pod bombowcem. Mój spadochron, umieszczony na piersiach, zaczepił się o framugę włazu. B-17 wpadła w płytki korkociąg i spadała coraz szybciej. Bałem się, że jeśli się teraz puszczę, to uderzę w dolną wieżyczkę. Wciągnąłem się z powrotem i ujrzałem, że szybkościomierz bombowca przekroczył już czerwoną kreskę prędkości maksymalnej - mogliśmy się rozlecieć w każdej chwili. Spojrzałem na bombardiera: "Dalej, Baker, ty pierwszy". "Nie, Al. Najpierw ty". Zmobilizowało mnie to, zebrałem się w sobie i dałem nura głową w dół. Nagle zrobiło się cicho - słychać było jedynie świst powietrza i oddalającą się strzelaninę. Powiedziano nam przed startem, że niemieccy lotnicy strzelają do ludzi na spadochronach, więc nie otworzyłem mojego od razu. Dokoła śmigały Me-109 i pojawiła się nasza eskorta; jeden z "Mustangów" spadał w płomieniach. Dalej czekałem. Zacząłem widzieć ludzi na ziemi. Pociągnąłem za rączkę i... NIC ! Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że linka wyciągająca jest urwana, tak więc czym prędzej otworzyłem spadochron ręcznie...".

Al Lea zakołysał się kilka razy na spadochronie i znalazł się na ziemi. Me-109 ostrzeliwał pole, na którym wylądował, więc Lea schował spadochron pod drzewami i pobiegł w kierunku, gdzie widział opadającego drugiego lotnika. Okazało się, że odnalazł bombardiera. Razem zdecydowali szukać pomocy w pobliskiej wsi. Spostrzegłszy grupę żniwiarzy, podczołgali się przez pole, żeby sprawdzić, czy chłopi nie są wrogo nastawieni. Zostali zauważeni przez starszego kulawego mężczyznę z kosą. Okazało się, że okulawienie było udawane, gdyż Polak chował w ten sposób butelkę z wodą. Powodem tego zachowania był niemiecki patrol oddalony o kilkaset metrów.

Mówi Lea: "Zaczekaliśmy, aż Niemcy znikną, i zrezygnowaliśmy z dotarcia do wsi. Zamiast tego postanowiliśmy szukać pomocy w gospodarstwie po drugiej stronie drogi. Nagle usłyszeliśmy nadjeżdżające samochody i czym prędzej schowaliśmy się w przepuście pod drogą. Ciężarówki zatrzymały się tuż obok i szykowaliśmy się już do poddania, ale w obawie przed rozstrzelaniem nie zrobiliśmy tego. Na szczęście żołnierze nawet nie zajrzeli do naszego schronienia i po paru minutach odjechali. Kiedy samochody znikły z widoku, podeszliśmy do domu. Po sprawdzeniu otoczenia, zapukaliśmy do drzwi. Chłopi okazali się przyjaźnie nastawieni. Zaraz posadzili nas przy stole i podali posiłek z żytniego chleba, jajek i zsiadłego mleka. Baker nie był przekonany do mleka, ale ja nie wybrzydzałem. Nie dane nam było jednak zjeść do końca, gdyż nagle do domu weszło pięciu mężczyzn uzbrojonych w karabiny i pistolety maszynowe. Ubrani byli schludnie, choć mundury były różnego pochodzenia. Domyślaliśmy się, co to za ludzie. Komunikacja była trudna przez nieznajomość języków, a czas naglił, tak więc atmosfera była napięta. Dowódca partyzantów pokazał nam gestami, żebyśmy szli za nim. Każdemu z nas przydzielił partyzanta do eskorty. Razem z nimi szybko przeskoczyliśmy do pobliskiego lasu, gdzie była ukryta furmanka. Byliśmy bezpieczni."

Ulga Amerykanów była tym większa, że w raporcie wywiadu, który otrzymali przed misją, nie było ani słowa o tym, czego mogli się spodziewać w wypadku zestrzelenia nad okupowaną Polską. Oficerowie wywiadu opowiadali im o działalności francuskich "Maquis", którzy organizowali zestrzelonym lotnikom przerzut do Anglii. Opowiadali też o podobnych możliwościach uzyskania pomocy w Belgii i w Holandii. Nikt jednak nie wydawał się mieć pojęcia, co może czekać zestrzelone załogi w Polsce. Lea i jego koledzy ze zdumieniem odkryli w ciągu swojego pobytu na Podlasiu, jak dobrze zorganizowana i wyszkolona była Armia Krajowa - prawdziwe wojsko tuż pod nosem Niemców...

Wieczorem Lea z Bakerem przybyli do wioski Swory witani owacyjnie przez ludność. Tam partyzanci wreszcie zebrali uratowanych lotników. AK-owcy powiadomili Londyn o "nabytku". W oddziale znaleźli się:
  • pilot Louis Hernandez,
  • drugi pilot Thomas J. Madden,
  • bombardier Joseph C. Baker,
  • nawigator Alfred R. Lea,
  • mechanik Anthony Hutchinson,
  • strzelec boczny Herschell L. Wise
  • strzelec boczny Robert L. Gilbert.

Pozostali trzej lotnicy dostali się do niewoli i po wojnie wrócili do Stanów Zjednoczonych:
  • radiooperator Jack P. White,
  • strzelec ogonowy Arnold Shumate,
  • strzelec dolny William Cabaniss.

Alfred Lea i pozostali lotnicy stali się członkami goszczącego ich oddziału partyzanckiego. Amerykanie z wdzięcznością wspominają, jak Polacy dzielili się z nimi wszystkim, co mieli. Byli pod wrażeniem zaradności i odwagi partyzantów. Ze swoimi gospodarzami dzielili chwile i radosne, i trudne.


Fałszywy Ausweis Alfreda R. Lea.
(zdjęcie: ze zbiorów Szymona Serwatki)


Jednym z największych przeżyć dla lotników było uczestnictwo w ceremonii wręczenia sztandaru Oddziałowi Partyzanckiemu "Zenona" (mjr. Stefana Wyrzykowskiego) 34 Pułku Piechoty Armii Krajowej, która miała miejsce 29 czerwca, w osiem dni po lądowaniu. W lesie koło wsi Jeziory oprócz partyzantów zebrała się okoliczna ludność. Al Lea wspomina: "...Do końca życia będę pamiętał, jak strażacka orkiestra z Huszlewa szła drogą grając wyzywająco niemieckim okupantom. Podczas uroczystości "Zenon" uklęknął, aby odebrać sztandar od przedstawiciela cywilnych władz Polski Podziemnej. Potem "Zenon" przeniósł powiewający sztandar przed szereg żołnierzy i zaczęła się Msza Święta. Wartę honorową pełnili strażacy, których wypolerowane hełmy błyszczały niesamowicie w letnim słońcu. Przy ołtarzu stała też wojskowa straż honorowa. Ołtarz miał formę krzyża zbitego z belek. Baldachim nad nim był wykonany ze standardowego nylonowego spadochronu USAAF - nasz wkład w tę podniosłą uroczystość. Na koniec nastąpiła defilada Oddziału, którą przyjął dowódca 9 Podlaskiej Dywizji Piechoty AK, gen. Ludwik Bittner, ps. "Halka". Ta religijna i wielce patriotyczna ceremonia pod bokiem okupanta była dla nas, Amerykanów, czymś niesamowitym. Kara za udział w niej była wiadoma, lecz liczba przybyłych i ich spontaniczność była olbrzymim świadectwem miłości ojczyzny".

W następnych dniach lotnicy wielokrotnie pomagali swoim gospodarzom w nękaniu oddziałów niemieckich. W trakcie tych działań Lea zdobył prawo do Purpurowego Serca, amerykańskiego odznaczenia za rany odniesione w walce. Podczas zaciętych walk między Wehrmachtem a Armią Czerwoną, oddział partyzancki miał za zadanie nękanie wroga na jego tyłach. Podczas jednej z potyczek partyzantów z Niemcami Alfred Lea, prowadzący wóz z amunicją, został ranny w nogę.

27 lipca 1944 partyzanci nawiązali kontakt z nacierającymi Rosjanami. Do oddziału przybył rosyjski pułkownik, który po przedstawieniu mu lotników, obiecał powiadomić swoje dowództwo i ułatwić powrót do jednostki macierzystej. Następnego dnia odbyła się specyficzna transakcja. Dowódca oddziału, "Zenon", nie ufając Rosjanom, kazał wypisać pokwitowanie na siedmiu amerykańskich lotników, którzy mieli być dostarczeni do bazy lotniczej w Połtawie. Dokument ten został podpisany przez rosyjskiego pułkownika i Amerykanów. "My niżej podpisani zostajemy z dniem dzisiejszym przekazani Armii Rosyjskiej przez Grupę Partyzantów 34 Pułku Polskiej Armii, I batalion. Jesteśmy wszyscy całkowicie zdrowi. Grupa Partyzancka troszczyła się o nas w najwyższym stopniu swego honoru i obowiązku, zapewniając nam pod każdym względem bezpieczny powrót do Amerykańskiej Ojczyzny." "Zenon" zatrzymał oryginał, a Rosjanie kopię. W ciągu następnych dni Lea i jego koledzy wrócili do bazy w Deopham Green.

Tak kończy się historia pierwszych Amerykanów w historii, którzy walczyli w polskiej partyzantce. Sami, kończąc swoją relację dla oficerów wywiadu, powiedzieli: "Gdybyśmy pracowali całe swoje życie dla Polaków, bez względu na ryzyko czy niebezpieczeństwa z tym związane, nie będziemy nigdy w stanie odwdzięczyć się za to, co dla nas zrobili."
Powrót >>