Artykuły / Bezzałogowe lądowanie - epilog

Sz. Serwatka | Przegląd Lotniczy nr 7/1999
W rok po publikacji artykułu "Bezzałogowe lądowanie" (zobacz też PLAR nr 7/98) chciałbym podzielić się nowy faktami dotyczącymi tamtej historii, które udało się ustalić dzięki reakcjom czytelników "Przeglądu Lotniczego". Na podstawie relacji naocznych świadków zdarzenia odkryłem rzecz niesamowitą: Latająca Forteca, po pozbyciu się załogi, przeleciała 240 kilometrów zanim wylądowała na brzuchu ! Ale po kolei...

W niedługim czasie po ukazaniu się w/w artykułu zadzwonił do mnie pan Henryk Jagielski. Jego ekscytacja udzieliła się i mnie, kiedy powiedział, że w samolocie ze zdjęcia bawił się jako chłopiec ! Opisał on miejsce między Krotoszynem a Ostrowem, gdzie miała lądować Latająca Forteca.

Trop był bardzo obiecujący, choć nie byłem pozbawiony wątpliwości. Pan Jagielski pamiętał literę "Y" na ogonie, ale poza tym żadnych innych znaków identyfikujących maszynę. Z kolei wiedziałem, że w marcu 1945 w Wielkopolsce aż "roiło się" od uszkodzonych bombowców USAAF. 15 marca był bombardowany Oranienburg, a 18-go "wielkie B", czyli Berlin. Tak więc bombowiec p. Jagielskiego niekoniecznie musiał być tą "Miss Bella", której szukałem.

Na wizję lokalną czas przyszedł 15 listopada 1998 roku. Razem z Michałem Muchą z Poznania, z którym badamy historie amerykańskich samolotów nad Polską, wybraliśmy się pod Krotoszyn. We wsi nie znaliśmy nikogo, więc postaraliśmy się znaleźć osobę, która pamiętałaby wojnę. W pierszej odwiedzonej chałupie skierowano nas do babci, która była we wsi w 1945 roku. Ta starsza pani nic nie pamiętała, gdy zapytaliśmy ją o bombowiec. Dopiero, gdy zabieraliśmy się do wyjścia (nieco zniechęceni), stwierdziła nagle, że był samolot, ale do niego nie chodziła. Objaśniła nam, jak się do miejsca upadku dostać i skierowała do p. Szuberta, który miał nam powiedzieć więcej. Pan Szubert pamiętał tę historię, gdyż miał wtedy kilkanaście lat. Nie pamięta oznakowania Fortecy, choć potwierdził brak załogi - co sprawiło, ze czuliśmy się bliżej celu. Nasz gospodarz pojechał z nami na łąkę i pokazał, jak i gdzie odbyło się lądowanie. "Samolot nadleciał z południowego-wschodu. Uderzył w ziemię koło kępy krzaków, odbił się, przeleciał kilkaset metrów i ponownie uderzył w ziemię lądując na brzuchu. Szorując o ziemię, obrócił się w prawo o 120 stopni i znieruchomiał..." Z wizyty pod Krotoszynem mieliśmy pełne prawo być zadowoleni. Oprócz potwierdzenia, że tam faktycznie wylądował amerykański bombowiec, mieliśmy świadka lądowania, przesłanki, że to "nasza" Forteca oraz kontakt do pierwszej osoby, która weszła do samolotu po jego wylądowaniu !


Miejsce bezzałogowego lądowania bombowca Boeing B-17G-50-DL "Flying Fortress", s/n 44-6407, "Miss BeHaven" - 53 lata później (to samo miejsce przedstawione jest na zdjęciu z 1945 roku w pierwszym artykule - zobacz tutaj). Na zdjęciu stoją: Aleksander Szubert, świadek lądowania (w środku, z wyciągniętą ręką), jego wnuk (po lewej) i Michał Mucha, pomysłodawca i założyciel Aircraft M.I.A. Project (po prawej). Cała grupa stoi w miejscu, gdzie byl dziób Fortecy, a Pan Szubert wyciągnietą ręką wskazuje kierunek, w którym był ogon bombowca.
Zdjęcie wykonane w listopadzie 1998 roku.


Tą osobą był Henryk Zimniak, którego udało się nam odwiedzić w lutym 1999 roku. Był bardzo zaskoczony naszą wizytą i chętnie podzielił się swoimi wspomnieniami. Pan Zimniak miał wtedy 17 lat. Pora dnia była późna, słońce zachodziło. Nagle p. Zimniak usłyszał potworny hałas silników. Wybiegł z innymi osobami za domy i zobaczył, jak duży samolot zbliżał się do ziemi z kierunku wschodniego. Bombowiec uderzył w pole, odbił się, przeleciał jeszcze 500 metrów i znieruchomiał. W maszynie przez pewien czas po lądowaniu pracował jeden silnik i paliły się światła pozycyjne. Trzy silniki miały jeszcze śmigła - choć z pogiętymi łopatami. Jeden silnik był spalony i bez śmigła. Pora roku była bardzo mokra - dlatego samolot nie rozbił się i nie był poważnie uszkodzony - jedynie był potwornie zabłocony w środku.

Rosjanie (z oddziału nadzorującego ruch kołowy i kolejowy prze wieś) byli pierwsi przy samolocie. Samochodem wyprzedzili biegnących w kierunku samolotu młodych chłopaków. Potem odjechali, ale zostawili strażników, którzy nie byli jednak sumienni w pilnowaniu. Po pewnym czasie sołtys dostał polecenie, aby pilnowanie przejęła miejscowa ludność.

Pan Zimniak miał bardzo dobry dostęp do samolotu, gdyż B-17 wylądowała na polu jego stryja, u którego mieszkał. Pamięta on, jak na drugi dzień po lądowaniu znalazł w bombowcu kanapki - biały chleb z masłem i konserwą. Ciekawe, czy zjadł lunch Harolda Whitbecka ? Drugim znaleziskiem była mufka z podłączeniem do ogrzewania elektrycznego. P. Zimniak pamięta, że jeszcze na Wielkanoc 1945 roku samolot posiadał karabiny maszynowe. Z upływem czasu samolot zaczął być rozbierany przez ludność. Sterczał na polu przez trzy lata, kiedy p. Zimniak zdecydował się z pomocą kolegów usunąć wrak. Piłką i przecinakiem oddzielił skrzydła i silniki, kadłub podzielił na trzy części. Trzema końmi i łańcuchami wyrwał złom z ziemi i wyciągnął na okoliczne nieużytki, skąd trafiły na złom (już za pośrednictwem kogo innego). Później, orząc odzyskany w ten sposób grunt, znajdował dużo skrawków metalu, a nawet taśmy amunicyjne, które zabrała Milicja.

Jedną z istotniejszych kwestii w potwierdzeniu tożsamości samolotu była obecność na pokładzie załogi. Wokół tego tematu narosły plotki, ale nie znalazł się nikt, kto widziałby lotników na własne oczy. Plotki mogą być potwierdzeniem faktu, że w samolocie nie było nikogo - p. Zimniak uważa, że gdyby Rosjanie kogoś znaleźli, nie uszłoby to uwadze chłopów. Co ważniejsze, pan Zimniak potwierdził, że samolot miał oznakowania typowe dla 301 Grupy Bombowej. Pamięta on literę "Y" oraz cyfrę "4" na ogonie. Ster kierunku miał barwę zieloną. Pan Henryk potwierdza też, że samolot musiał być mocno eksploatowany - miał bardzo dużo łat i widać było ślady wielu napraw.

Wszystko wskazuje na to, że "Miss Bella" przeleciała na automatycznym pilocie dystans znad Myślenic do Krotoszyna. Płk. Adamiec, emerytowany oficer Ludowego Lotnictwa Polskiego, potwierdza, że samolot może na automatycznym pilocie polecieć na taką odległość. Warunkami do tego są odpowiedni zapas paliwa i brak przeszkód terenowych. Jakby tego było mało, po powrocie do Warszawy zastałem w mojej skrytce e-maila od członka 301 Grupy Bombowej, który uściślił nazwę własną samolotu jako "Miss BeHaven". Ponowne bliższe przyjrzenie się zdjęciu wraku ukazało, że to, co brałem za podwójne "l" było faktycznie literą "H"!

Radość moja nie miała granic. Oto po 54 latach udało się osiągnąć rzecz niemożliwą: odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach historię załogi i jej samolotu oraz odkryć prawdę o rekordowym bezzałogowym przelocie ! Ta przygoda nie znalazłaby tak szczęśliwego epilogu, gdyby nie całkiem spora grupa osób, której chciałbym serdecznie podziękować: członkowie Stowarzyszenia Weteranów 301 Grupy Bombowej, Harold Whitbeck, Vince Gamal, Arthur Harris, Nandi, Henryk Jagielski, Henryk Zimniak, Aleksander Szubert, Michał Mucha oraz Boyd Thompson.

P.S. Podczas Międzynarodowego Pikniku Lotniczego w Góraszce poznałem Przemysława Nalepę z Myślenic, który opowiedział mi, że jego rodzice pamiętają skoczków spadochronowych opuszczających amerykański bombowiec wiosną 1945 roku. Tak więc miejsce lądowania podane przez Amerykanów zostało ostatecznie potwierdzone.
Powrót >>